Tu jest moje miejsce , tu jest mój dom
Ogień cichutko narodził się w kominku. Spokojnie i w moim domu nastała pani Jutrzenka. Słońce, które teraz podczas letniej pory nabrało mocy, swoimi promieniami zmieniło kolor sypialni. W jadalni zapach kwiatów zmieszany z wonią świeżo zaparzonej kawy obudził we mnie radość życia, niezdefiniowaną ochotę do działania. Imbryk również już nie spał, tak jak dziadek do orzechów i stare, średniowieczne chyba krzesiwo. Tylko kredens i świece-jeszcze trochę jakby trwając w lekkiej hibernacji, nie dały po sobie poznać tego, że świt nastał już godzinę temu. Zaczekają do wieczornej pory. Magiczny dom...
Mieszkam w nim sama, choć często wydawało mi się, że mam współlokatorkę- była nią Cisza, a chcąc lepiej sprecyzować jej imię- Samotność. Jednak jej obecność nie dała się odczuwać zbyt często z powodu magii, jaką emanował mój dom oraz miejsca, w jakim został zbudowany. Było to na Woli Mieleckiej, miejscowości, której początki sięgają aż XIV wieku, czasu, kiedy to o te ziemie zabiegali sami kasztelanowie. Wydawałoby się, że jest to zwykłe niewyszukane miejsce, jednak nic bardziej mylnego. Wystarczy choć na chwilę zatrzymać się na Woli, aby dostrzec jej ukrytą magię, piękno, specyfikę oraz nietuzinkowość, a przy okazji zrozumieć mnie oraz powody, dla których uważam ją za cudowne miejsce.
Po pierwsze: świt, który tutaj jest zawsze bardzo bliski. Taki dzięki niemu panuje spokój,,, Czyste jego przeźrocza stopniowo okalają las, łąki, koryto rzeki, pola uprawne, doliny, pagórki i wszystkie domostwa. Delikatnie i niewidocznie otwierają one niewidzialne oczy niedostrzegalnym dla ludzi przedmiotom. Widzi to tylko idealista...a taki właśnie jest świt. Niezwyciężony, od setek lat wita dzień ze swoją siostrą- różanopalcą Eos- boginią jutrzni, która pojawia się wśród oceanu nieba na swym rydwanie, ubrana w szaty koloru szafranowego. Cudowne zjawisko.
Po drugie: niezdefiniowany dotąd kolor tutejszego nieba- rankiem złoty, miedziany, pomarańczowy, później przechodzący w błękity, lazury, topazy, turkusy, przebity często jasną bielą Cumulusów, pod wieczór i noc zabarwiony na indygo, granat i czerń.
To właśnie noc jest trzecim powodem, dla którego chcę tu zostać, i jej czar, rzucający przez sen na moje zmęczone powieki. A Nyks - bogini nocy - przejeżdżając na rydwanie wśród gwiazd, siała ciemność; otchłań pozostawiona pod osłoną nocy jest jak boska źrenica. Gwiazdy, tworząc swoistą atmosferę, dzięki sekretowi i tajemnicy swojego istnienia, przynoszą kojący i spokojny sen.
Po czwarte: wiatr, a czasem wietrzyk. Po całym terenie Woli rozkładał swe skrzydła jak albatros, choć czasami pełen gniewu, kolejny raz radosny i spokojny. Jego pan Eol pozwalał mu na chwilę wolności: kołysanie drzewami, fale na łanach zbóż i łąk, a ja mogłam go czuć, mogłam go znać. Cudowne zjawisko.
Po piąte: łąki są kolejnym powodem - pola, jakich nie ma nigdzie indziej. Zieleń traw, ożywiona zieleń traw, jeszcze bardziej żywa zieleń traw i paleta kolorów, przeniesiona na kwiaty: maki — czerwień, chabry i szałwie — fiolet, kąkol i goździki — różowy, niezapominajki - błękit, koniczyna i rumian - biel, dziewanna i pięciorniki - żółć - głębokie, mocne barwy. Cud natury. A ich woń nie da się porównać do żadnego aromatu, zamkniętego we flakonikach drogich perfum. Łąki na Woli najpiękniejsze są rankiem, kiedy rosa delikatnie, niczym bryza ożywia wszystkie rośliny, dając im perlisto - mglisty nalot. Łuna bijąca od porannych łąk tworzy jedyny w swoim rodzaju wygląd - kolejny cud natury. Jeszcze większy czar panuje tu podczas wczesnego babiego lata — owinięte cienkimi jedwabnymi niteczkami kwiaty sąjakby z obrazu prawdziwego mistrza.
Po szóste: rzeka Wisłoka, biorąca źródła w Beskidzie Niskim. Nie wiem, czy widziałam kiedyś ładniejszą kotlinę. Dorzecze Wisłoki dopływu górnej Wisły, o powierzchni 4110 km2, właśnie na Woli, najpiękniej wkomponowała się, tworząc swoisty krajobraz, stanowiący raj dla natury — ptaków wodnych i dla wędkarzy. Sama często wędkuję, siedząc na kamienistym brzegu, wpatrując się w mgliste cienie drzew, łowię własne myśli. Cudowne miejsce.
Po siódme: Na Woli Mieleckiej od pewnego czasu jest miejsce szczególne -przeznaczone na budowę świątyni. Jest ono efektem pracy wielu mieszkańców i niestrudzonego księdza proboszcza Zbigniewa. Wspólnymi siłami zbudujemy tu Kościół, a raczej, już zbudowaliśmy - bo świątynia - to nie tylko budynek, ale parafianie, którzy go tworzą. To tu będziemy się modlić, szczególnie chwaląc Najświętsze Serce Jezusa. Nich do Nieba popłynie modlitwa o dalsze piękno naszej okolicy.
***
Czy teraz mnie rozumiesz? Czy potrafisz sobie wyobrazić, w jak pięknym miejscu mieszkam? Jeśli ciągle nie wierzysz, a słowa nie trafiły do twego serca, nie pozostaje Ci nic innego jak sprawdzić to przyjeżdżając na Wolę Mielecką.
Barbara Bernat , Wola Mielecka ,dnia 22.02. 2007 r.
Pięciolinia ludowego krajobrazu
I znów słyszę szum zielonych drzew
muzyka ludowa tutejszych lasów.
Razem z nimi kołyszę się, słyszę śpiew
melodyjny i głuszę leśnych basów.
Czuję ludowy rytm morza złotych zbóż
i jaskrawego seledynu łąk. Ten dźwięk czysty
roztacza się dookoła, w powietrzu i wzdłuż
bystrego nurtu rzeki .Ton naturalny, uroczysty.
I błądzę z muzyką w takt trzy czwarte-
na parkiecie uśpionego spokojnego sioła.
Taniec ludowy prowadzi w otwarte
Odmęty, ich tajemnica wciąż mnie woła.
Tak tańczę z wiatrem wśród rosy poranku
gdy wschodzi pierwszy promień słońca.
A sielski aromat niepozornego tymianku
unosi się , przepaja dolinę bez końca.
I znów ten magiczny obraz- wciąż się zmienia
malowany przez kolory kwiatów i pogodę,
pod rydwanem nocy, gdy od niechcenia
szkicuję pamiątki dnia , jego urodę.
Percepcja myśli. Pod cieniem lichtarzy
tutejszego nieba, widzę ten ludowy kolaż.
To bliskie dzieła sztuki, a raz się zdarzy
by ujrzeć je samemu. Być jak malarz.
Więc maluję rzekę ludowym ornamentem-
jak delikatnie okala dolinę szklistymi łzami
i uspokaja swym błękitnym odmętem
mieszkańców, przyjezdnych –jest z nami.
Tak cudowna natura na Woli maluje
i nastraja szumem lasu , obrazem rzeki,
tańcem chmur na niebie. To ona buduje
spokojny sen dnia i brzasku lekkie powieki.
I tak zagrałam dla was ludową nutę. Nic
nie urzeknie cię bardziej niż przyroda
na Woli. Ten koncert to jedynie szkic,
który zakorzeniam w sobie od nowa.
To apogeum ludowej sztuki. Milknie
i chowa niezauważona swe pamiątki.
Twórzmy ją razem, bo kiedyś zniknie
i znikną z nią ludowe, ojczyste wątki.
Marzec 2008 r.
Opowiadanie „Na pięciolinii ludowego krajobrazu Woli Mieleckiej"
Poczułam na sobie niepozorny dotyk szklącego się ciepłymi barwami Słońca. Tak delikatnie otuliło moją twarz swym budzącym się do życia promieniem, iż w jednej chwili zapomniałam o milczeniu białego śniegu wśród pól, łąk, domostw i drzew na Woli Mieleckiej. Zaczęłam oddychać powietrzem, w którym wciąż tliło się magiczne wspomnienie o upale lata, beztroskich godzinach osnutych nieprzeniknioną zielenią traw oraz naturalnością przejrzystych burz podczas przesilenia. Tak chciało mi się żyć: odpływały w niepamięć drgające kroplami smutku godziny szarych, pustych, jałowych dni; w najdalszych odmętach duszy benedyktyńsko chowałam gorycz samotności, smak bólu zadawanego tysiącem kłamliwych słów. Zapomniałam całe zło i krzywdy. Teraz dotykały mnie tylko ciche, bezszelestne promienie słońca, których moc zdawała się być niczym lekarstwo na spokojny letarg mieszkańców uśpionego sioła. Liczyłam białe obłoki na kobalcie nieba. Czy to naprawdę był ten odcień? Nie… Cały nieboskłon wyglądał jak paleta błękitów, lazuru i granatu, a kobalt był jedynie małą niezapominajką we wspaniałym bukiecie, otaczającym z lekkością narodziny świeżego słońca.
Wybiegłam na podwórze… Tak długo czekałam na tę upragnioną chwilę: zapach ożywionego wiosennym powiewem pola, zdyszanych kiełkowaniem jasnozielonych niepozornych traw, a przede wszystkim – muzyki na nowo zawitałych korowodów ptactwa. W ich radosnych dźwiękach, ciągle otoczonych z lekka myślą o dalekomorskich podróżach, słyszałam wyznanie prawdziwej miłości do tych zielonych łąk, gdzie rosa wczesnym brzaskiem przypomina pajęczynowaty ocean kropel, do tych lasów, gdzie w odmęcie labiryntu drzew znajduje się tak cenny skarb – cisza, do tej Wisłoki, która w takt łagodnego nurtu opowiada historie i legendy zasłyszane u podnóża gór, do tego miejsca – Woli Mieleckiej.
Tak chciałam pozbierać nawet najdrobniejsze koraliki szczęścia i poukładać jak mozaikę w jeden sen, wspaniały sen, taki, co osusza wszystkie łzy. Dla mnie niech przyniesie i zanuci go południowy wiatr – aromat wiosny, zapomnienia, spokoju. Niech na Woli Mieleckiej, która jest moją małą Ojczyzną, zawita nowe życie, budzące się również w sercach wszystkich mieszkańców.
Zaczęłam tańczyć w takt melodii granej przez kameralną, ludową orkiestrę natury. Tak spontanicznie wyczuwałam rytm tętniących narodzin wiosny, lecz nie był to mazurek, nie krakowiak, polonez, kujawiak czy oberek. To był taniec przepojony swymi ludowymi korzeniami do dna nut, kroków i gestów, Oddawał charyzmę najpiękniejszej pory roku i on właśnie, jako jedyny, towarzyszył rolnikom podczas siewów, kiedy to szli jak do najukochańszej matki, prosząc o urodzajny plon, jakże często owocujący w sercach miłością. To był trafny i adekwatny ludowy rytuał, dający nieoceniony początek wiośnie – nowemu życiu. Wiodła mnie prawdziwie skoczna melodia rytmicznie pulsującej ziemi- Ziemi Woli Mieleckiej.
Czułam szczęście, niezmącone żadnym bezsensownym brzemieniem; cieszyłam się, ze to właśnie Wola Mielecka, moja ukochana miejscowość, pozwoliła mi zakorzenić w sobie od nowa ludowe wątki życia, budzące się najpiękniejszą wiosną. To ona przekazuje Tobie wiadomość: „w ogromie przytłaczających, syzyfowych prac nad milionem przyziemnych spraw”, zauważ cud natury w swojej okolicy. Nie bój się tańczyć razem ze mną. Niech twoja dusza gra na zapomnianym ludowym instrumencie, który jest przecież tuż obok. Podziel się urokiem nieocenionej wiosny. I spiesz się… niedługo może być za późno.
Barbara Bernat, Wola Mielecka 247
Marzec 2008 r.